Dobrze, że się nie da. Tak właśnie chcę myśleć. Przecież jeśli powtórzę coś trzy razy, na głos, to stanie się prawdą.
Dobrze, że nie da się cofnąć czasu.
Dobrze, że nie da się cofnąć czasu.
Dobrze, że nie da się cofnąć czasu.
Nadal w to nie wierzę. Ale zacznę.
Nie wiem tylko, czy poradzę sobie z tym sama. Malutka, słabiutka, zdesperowana. (Znów zaniżam samoocenę. Czy to już się leczy? Zaraz, chwila, przecież się leczę...)
Ale chyba nie ma takiej możliwości, żeby już zawsze było tak beznadziejnie. Potrzebuję zmian. Ucieczki. Czegokolwiek. Ale poczekam, cierpliwie. Nie mam wyjścia. Żadnego. Ani pół.
Dlaczego nie umiem sama siebie przekonać, że życia nie można ot, tak, wyrzucać, jak tylko coś się nie uda? Zwinąć w kulkę, zgnieść, podpalić i wyjechać. Na drugi koniec świata. Ale czy naprawdę cokolwiek udało mi się tu zbudować? Mieszkanie, w którym nie ma życia. Nawet sprzątać mi się nie chce, co dopiero wić gniazdo. Praca, która nie daje satysfakcji. Kiedy tylko mogę to uciekam. I nie powinnam mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Kot, który mnie denerwuje. Znajomi, z którymi nie mam ochoty się spotykać. Twarz, na którą nie mam już siły patrzeć.
Chyba narzekam.
Znowu.
Tęsknię. Za kimś, kogo nie znam.