piątek, 25 maja 2018

53. Ride.

I znów jakoś lepiej. 
Może ziołowe tabletki dały radę? Ciężko powiedzieć, ale słodkie kłamstwa do samej siebie robią robotę, naprawdę myślę, że jest dobrze. Nawet jeśli wiem, że chyba jednka wcale nie... to i tak myślę tak, jak mi wygodnie. I robię swoje. A przynajmniej się staram. 
A alkohol jest fajny.
Fajna jest też Hiszpania. Nie wiem jak to się stało, że nigdy wcześniej nie uznałam za niezbędny wyjazdu tam. Ale już nigdy więcej nie dam sobie powiedzieć, że nie, bo nie, bo cośtam. Żyję wspomnieniami. Potrzebuję ich jak powietrza. Więcej.

Czy jestem głupia, czy niewdzięczna, że tęsknię za tymi dniami, kiedy nie miałam nic do stracenia? 
Jest tak dobrze. Po prostu dobrze. Tyle ludzi o tym marzy. A ja tęsknię do niewiadomego, do niepewnego, do niedopowiedzianego. 
Nie marzę o rodzinie. Dzieciach. Własnym domu. (A może jednak?) 

Every night I used to pray that I find my people.

No, właśnie. R. to nie wszystko w mojej głowie. Ludzie mówią, że przy dziecku po prostu wszystko się zmienia, przewartościowuje. Ale ja nie wiem czy chcę, żeby się zmieniło. Żeby mój świat się skurczył wokół takiego małego istnienia. Zacisnął na gardle, zamiast ciągnąć mnie w nieskończone przestrzenie. A w takiej sytuacji stracę R., prędzej czy później. On jest normalny. A do mnie wracają stare marzenia, stare potrzeby, kiedy tylko znajdę dom, to chcę go stracić, chcę czuć niepokój i niewygodę. 

Dwa miesiące w Japonii były najlepszymi miesiącami mojego życia. Sama, niezależna, decydowałam o swoim jutrze. Nic nie miało znaczenia. Nie miałam nic do stracenia, do zyskania chyba tylko wspomnienia. Tyle ich przelatuje przed oczami. Przeżyłam najstraszniejsze chwile. Tamten ciemny hotel na Sakae, czerwona szminka. Nocne rozmowy na balkonie ósmego piętra. Obawiam się, że dla takich chwil żyję. Nie dla codziennego, znanego, umiarkowanego szczęścia w rodzinnym domu. Potrzebuję wzlotów i upadków, bez nich nie istnieję. Czuję, że niknę. Blednę. Kończę się gdzieś tu właśnie. 

I've got a war in my mind. Od zawsze, chyba jednak na zawsze. Czasem nastaje rozejm, ale nigdy na długo, jak widzę na załączonym obrazku. 

Nie wiem, kiedy to wszystko wybuchnie. 





wtorek, 17 kwietnia 2018

52. I have these voices in my brain.

Już jest źle. Ale źle inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. Stany lękowe. Niemiła odmiana po depresji (?). 
Wszystko jest dobrze. Jest. Wiem to. Ale żołądek się budzi i skręca, skręca z głośnym NIE. Nie ma problemu, jest miło i przyjemnie, ale Ty nie będziesz spać, nie będziesz się niczym cieszyć. Będziesz się pocić, czuć gorące łzy pod powiekami i starać schować to wszystko przed światem, przed R., przed sobą. Gdyby tylko się dało... 
Nie wiem jak długo jeszcze mogę tak funkcjonować. Jest chyba coraz ciężej. I nawet sama ta świadomość przeraża mnie, jeszcze bardziej. Powtarzam sobie, że przjdzie. Że będzie lepiej. Że się ogarnę, tak po prostu. Ziołowe tabletki, bieganie, koniec z alkoholem. Brzmi tak bardzo sensownie. I paraliżuje strachem. Jakim, kurwa, cudem? Jak mogę chcieć uciekać na sam pomysł spaceru nad morzem? Strach, niemal panika, bezsilność. Totalna, przerażająca bezsilność. 
R. mówi, że potrzebuję pomocy. Czy to już ten moment, kiedy się zgłaszam do wariatkowa? 
Problemy z oddychaniem nawet. Siedzę tu, w taki piękny, spokojny dzień i się nadal duszę. Sama. Nawet powodu nie mam. Nie wiem czy to jeszcze ten etap, na którym mogę sobie sama poradzić. Ale spróbuję.

I have these voices in my brain
I create them and I hate them
But I ask them to stay
Cause I have this fixation on death
This fixation on change 
This fixation on three years I grew out of pain
This fixation on sleep

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

51. Black roses on the ground.

Hello stranger, can I call you a friend? 
My friend, I'm going down. 

To znowu ja, Ty, my razem, poprzednia Natalio. A może to nie Ty, tylko jakaś zupełnie nowa, nieco podobna osoba? Nie wiem, nie widzę. 
Jest niestabilnie. Nie źle, jeszcze nie, ale dobrze już też nie. Cierpliwość się skończyła parę miesięcy temu. Stres wręcz przeciwnie. Nie sypiam dobrze, nie jadam. Niewiele mnie cieszy i nigdy nie na długo. Od czternastu miesięcy podążam za tym snem, marzeniem, lecę już gdzieś wysoko, ale nie wiem czy nie spadnę całkiem niedługo. 
Niepewność, wahania emocji. Płacz bez powodu. W miejscach publicznych. Czy to już choroba, czy jeszcze nie? Gdzie jest granica? 
Jak bardzo można nie szanować ludzi? Nie doceniać nikogo wokół siebie? Czy są tego granice? Co jeszcze może się w tej firmie zawalić? Ile jeszcze kłamstw, złamanych obietnic i życia nadzieją mogę wytrzymać? Wydaje mi się, że już zdecydowanie niewiele. I'm on the edge, on the fucking edge. Czternaście miesięcy nieustannego stresu. Już nie. Ale co, jeśli nie mam wyboru? Ratować swoje marzenia, czy zdrowie psychiczne? 

Pisać do K., czy absolutnie nie? 
Za czym ja w ogóle tęsknię? Czego od tego chcę. Zemsty za zazdrość, tylko tyle? Czy...? 

Jest mi zimno, głodno, gorąco i niedobrze. Chcę, potrzebuję alkoholu, ale nie mogę. Alkohol przeszkadza w spełnianiu marzeń. Ale pomaga w przeżyciu dnia. Nocy. W przeżyciu po prostu. To źle, to wszystko nie tak. Nie wiem. Niewiedza jest moim nowym hymnem, całą duszą, duszę się nią. Wiem tak wiele, tak wiele dobrego, ale nie umiem się na tym skupić. To, czego nie wiem świeci jaśniej, świeci czerwienią, neonem, ogniem. Nie wiem już nawet czego potrzebuję. Wakacji? Spokoju? Ciszy? Alkoholowego ciągu, który przewróci mi emocje po raz kolejny do góry nogami? 
To ostatnie brzmi wykonalnie... 
...to wszystko tak beznadziejne, że aż chce mi się śmiać. Przez łzy, of course. 
Duszę się, dość dosłownie. Dość już. Bardzo.