Rekapitulując, właśnie dano mi wybór. Zapytano, czego chcę, co chcę robić, kim być. A ja nie wiem.
Zawsze wydawałam się sobie osobą pewną siebie, odważną, znającą swoją wartość. A jednak, jest wręcz przeciwnie. Pod stalową skórą chowa się kompleks mniejszości, potrzeba akceptacji i strach przed odrzuceniem. Dziwnie jest sobie z tego zdać sprawę, tym bardziej, że nie wiem co powinnam robić dalej. Nie wiem, co chcę robić dalej.
Otworzono mi drzwi na życie. A ja nie wiem, czy je przekroczyć. Bo za nimi nikt mnie już nie poprowadzi za rękę, a ja tak bardzo tego potrzebuję.
[I kolejny głosik w głowie, mówiący, że to wcale nieprawda, że niczego, ani nikogo nie potrzebuję, że jest wspaniale i że świetnie sobie sama radzę...]
Zawsze myślałam, że to pozytywne myślenie jest kluczem do szczęścia. A jednak, coś tu jest nie tak. Zapaćkałam się różową farbą, nie pozwalam jej się zmyć, mimo że łzy nieustannie płyną, żłobiąc brudne kaniony na tym wesołym obrazku.
To wszystko, to nie ja.
Ale to gdzie jestem, w takim razie? Jaka jestem? Wcale nie znam siebie. Myślałam, że... no, myślałam dużo.
Czy to, co robię, czy to naprawdę dla mnie dobre? Czy to właśnie tego chcę? Bo przecież chcieć znaczy móc, ale jeśli się autentycznie nie wie, czego się pragnie? Gdzie kończę się ja, a zaczynają inni, którzy tak bardzo na mnie wpływają, rzeźbią, kształtują?
A może mi lepiej w takim zakłamaniu? Może nie potrzebuję prawdy?