Motywacja przesypuje mi się między palcami. Jak cukier. Biały i lepki, w maleńkich kryształkach, zbyt małych, aby zauważyć ich odrębność.
Tak bardzo, bardzo bym chciała zamknąć serce w klatce. Założyć klapki na oczy. Naprzód, byle naprzód. Skoncentrować się na tym jednym, jedynym celu, który się liczy. Nie wolno się rozmieniać na drobne. Zbaczać z drogi.
Szczególnie, że miłość przecież nie ma sensu.
Zniszczy mnie.
Już to robi.
Zrobiła.
Obojętność jest królową, zimną, nieczułą.
Tylko jak to zrobić?
Jak to zrobić, gdy się chce, gdy się pragnie, gdy się czeka?
Mogłabym to zniszczyć. Zmiażdżyć. Zdmuchnąć uczucie, póki ledwo się tli. Dlaczego nie potrafię?
Myślę logicznie. A serce - swoje. Wyrywa się zza krat.
Gdybym dobyła miecza na pewno byłby obusieczny. I w tym jest problem.
No i masz babo placek.
Sytuacja bez dobrego wyjścia.
Cholera.
Więc co?
Niech wydarzenia biegną własnym torem. Powoli, szybciej, jak chcą. Mieć je w dupie. Ignorować, nawet. I robić swoje.
A jeśli Jego słowa pomagają - to niech tak będzie. Trzeba przecież korzystać z wszystkiego, z czego można wyciągnąć jakieś korzyści. A motywacja jest najważniejsza.
Póki co... tak mi dobrze w mojej alkoholowej muszli.